Czyli nasz weeknedowy wypad w Calanques /kalank/.
Calanques to rodzaj śródziemnomorskich fiordów, czyli głębokich dolin o bardzo stromych, czasem prawie pionowych stokach, częściowo zalanych morzem. Masyw który pokonaliśmy na nogach z plecakami rozciąga się na 28km między Masylią a miasteczkiem Cassis i jest jednym z najbardziej znanych tego typu w Europie. Calanques są pod ochroną i stanowią rezerwat natury zamykany na dwa miesiące w roku od lipca do września z uwagi na ryzyko pożarów. Nie wolno śmiecić, palić, ani biwakować, a przed wejściem do rezerwatu duży znak przestrzega przed fatalnymi upadkami w przepaść, w bardzo sugestywny sposób.
My, jako niedoświadczeni kalankowcy, postanowiliśmy iść szlakiem ‘GR’ czyli najbardziej popularnym (co okazało się prawdą tylko na pierwszym odcinku) oraz najłatwiejszym (i jeżeli to był najłatwiejszy to do jakiegokolwiek innego trzeba mieć już sprzęt wspinaczkowy).
W pierwszym dniu udało nam się pokonać połowę trasy, 8 godzin marszu aż do Calanque de Sourgiton. Tam zorganizowaliśmy sobie nielegalny nocleg na małej kamienistej plaży tylko dla siebie gdzie spaliśmy krótko i źle, ale noc była piękna i biała.
Drugiego dnia wyruszyliśmy już o 6 rano częściowo aby przerwać męczarnie naszych kamiennych snów. Po 10 minutach marszu zgubiliśmy szlak bo się zagadaliśmy i mimo tego iż wydawało nam się że jesteśmy zupełnie sami i o bladym świcie na szczycie jakiejś góry nikt nam nie przyjdzie z pomocą, nagle zza skały wyłoniła się jakaś zahartowana górska babcia wracająca właśnie ze spaceru z psem i z pewną pogardą w głosie powiedziała że szlak 'GR' jest prosto a potem pierwsza w lewo. Tym samym znaleźliśmy szlak ale wcale nie byliśmy bardziej szczęśliwi- słońce nadal nie wychodziło zza chmur, zaczął wiać wiatr, wchodziliśmy ciągle coraz wyżej a przepaście jedna po drugiej okazywały się absolutnie fatalne jak na znaku.
Po czterech szczytach i czterech zejściach oraz kolejnym zgubieniu szlaku morale opuściło nas na chwile. Byliśmy głodni, zmęczeni, obolali i pachnieliśmy tak źle że woleliśmy się do siebie nie zbliżać a przy okazji każdego zatrzymania się czuliśmy jak doganiał nas nowy choć niestety znajomy zapach nas samych do którego jednak nie chcieliśmy się przyznać.
Ostatni etap szlaku pokonaliśmy dzięki tragicznie prześmiewczemu poczuciu humoru który uwolnił się z nas wraz z wszystkim innym. Jak herosi wspięliśmy się na ostatni szczyt kamieni aby zauważyć tablicę informującą o zmianie oznakowania szlaków i zdać sobie sprawę że nasza nagle przeterminowana mapa kazała nam ominąć najpiękniejszy i najsławniejszy Calanque d’En Vau. Po bardzo krótkiej chwili zawahania postanowiliśmy jednak iść dalej aż do Port Pin gdzie oboje, ku przerażeniu kilku różowych turystów, wskoczyliśmy do lodowatej wody. Potem zaczęła się już turystyczna infrastruktura- najpierw parking dla samochodów, potem sklep a potem asfaltowa droga do Cassis.
Kilka zdjęć już tutaj, a cała masa tu.